sobota, 30 marca 2013

Mój sposób na OCM

Metoda oczyszczania twarzy OCM zdobywa coraz więcej wielbicielek i coraz szersze grono zaczyna się tą metodą interesować. Polega ona na zmywaniu makijażu odpowiednimi olejkami, co samo w sobie może brzmieć absurdalnie, ale serio - działa cuda.
Gąbka konjac z rossmana.
Niestety, mam wrażenie, że wiele osób zniechęca się do stosowania tej metody już na etapie opisu jej wykonania. Sama miałam dość podobnie, odwlekałam moment testów w nieskończoność, czytając o szmatkach, ich nakładaniu, zdejmowaniu itp. Dlatego wymyśliłam na swoje potrzeby nieco prostszą wersję tego zabiegu, opierającą się na użyciu gąbki konjac.

Jak uprościć OCM?

Potrzebna będzie odpowiednia mieszanka olejku rycynowego z innym olejkiem bazowym o dobrej jakości (ja stosuję babydream fur mama i spisuje się doskonale) oraz gąbka konjac. W zależności od rodzaju naszej cery, oleje powinny być w różnych proporcjach:
  • cera sucha: 10% oleju rycynowego, 90% bazowego;
  • cera normalna, mieszana: 20% oleju rycynowego, 90% bazowego;
  • cera tłusta: 30% oleju rycynowego, 70% bazowego.
Oczywiście, podane ilości są orientacyjne i powinny stanowić pewną bazę do eksperymentowania i szukania idealnych proporcji dla siebie. Polecam też stosowanie buteleczek nieprzepuszczających promieni (np. z ciemnego szkła), ponieważ olejek rycynowy jest światłoczuły.
Jeśli chodzi o gąbkę, to swoją kupiłam w rossmanie za ok 13 zł.
W sklepach internetowych trafić można na ceny sięgające nawet 35 zł, co stanowi pewną przesadę. Nie uważam, by była ona aż tyle warta, zwłaszcza jeśli dodamy do tego koszty przesyłki. Widziałam również różne wersje kolorystyczne, z dodatkiem różnych rodzajów glinek. Tutaj też jestem sceptyczna - nie sądzę aby ilość glinki, która jest zawarta w gąbeczce mogła działać cuda, zwłaszcza w kontekście stosunkowo krótkiego czasu jej kontaktu z naszą skórą. Zatem podsumowując, zwykły biały konjac w zupełności wystarczy, a za zaoszczędzone pieniądze lepiej kupić glinkę osobno ;)
Ciemna buteleczka, w której trzymam
moją mieszankę do OCM.

OCM krok po kroku:

  1. Zwilżamy twarz ciepłą wodą. Zwilżamy wodą również gąbeczkę, aż cała napęcznieje, im cieplejsza woda tym lepiej (ale z rozwagą, nie chodzi o to, by się poparzyć ;)). 
  2. Wylewamy odrobinę mieszanki olejków na  dłoń i rozmasowujemy całość po twarzy. Przez odrobinę mam na myśli mniej więcej objętość 5 złotówki. W tym momencie nie wygląda się zbyt atrakcyjnie - smugi z tuszu są absolutnie wszędzie ;) Szczególną uwagę należy poświęcić okolicom oczu (zmycie tuszu), w razie potrzeby można zwilżyć lekko palce ciepłą wodą. Cały masaż zajmuje mi ok 30 s, więc niedługo.
  3. Następnie biorę mokrą od bardzo ciepłej wody gąbkę konjac i masuję nią całą twarz, co jakiś czas płucząc ją w bieżącej, ciepłej wodzie. W ten sposób zmywam większość makijażu, a dzięki ciepłej wodzie otwieram pory, przez co pomagam w ich oczyszczeniu. Zajmuje mi to również ok 30 s. 
  4. Cały proces (nałożenie olejku, wmasowanie, zmywanie gąbką konjac) powtarzam. U mnie 2 takie tury w zupełności wystarczą, jednak w internecie można przeczytać informację o koniecznych 3 seriach. Myślę, że jest to indywidualna kwestia, którą każdy powinien dopasować do swoich potrzeb. 
  5. Końcowym etapem jest u mnie przemycie twarzy letnią wodą i wytarcie buzi zwykłym ręcznikiem.
Całość zajmuje naprawdę nie więcej niż 2 min, więc tyle, co zwykły demakijaż.

Zalety OCM

Podstawową zaletą OCM, wokół której krążą wszystkie pozostałe jest to, że nie narusza ona naturalnego płaszcza lipidowego skóry. Jest to dużo delikatniejszy sposób od tradycyjnego przemywania twarzy żelem oraz jak najbardziej, mogą go również stosować osoby z cerą tłustą lub problematyczną. Metoda ta, przez swoją delikatność koi skórę, normalizuje jej pracę. Jeżeli macie jakikolwiek problem z suchymi skórkami, nawet minimalny - gorąco polecam ten sposób. Ja dzięki niemu w zasadzie już nie pamiętam co to znaczy sucha skórka ;) Ponadto, OCM naprawdę dogłębnie oczyszcza pory - po żadnym demakijażu nigdy nie miałam wrażenia tak czystej, spokojnej i miękkiej buzi. Również wszelkie "niespodzianki" pojawiają się rzadziej. Myślę, że to zasługa dwóch czynników- nie obdzieram codziennie mojej skóry z jej "warstewki ochronnej" oraz jednocześnie codziennie zapewniam jej głębokie oczyszczenie. Buzia jest miękka, nie wyskakują już "bolące gule", suche skórki zniknęły wraz z uczuciem ściągnięcia po myciu twarzy.. 
Dodatkowo, trzeba również wspomnieć, że jest to jeden z najtańszych metod demakijażu, zarówno pod kątem pieniężnym, jak i czasowym.

niedziela, 24 marca 2013

Laminowanie włosów żelatyną

Do laminowania włosów przymierzam się od dość dawna, zainspirowana całą blogosferą. Nie ukrywam jednak - nieco bałam się, jak zareagują moje włosy na taką ilość protein, czy ich nie przesuszę, czy nie będą potem fatalnie wyglądać, itd. Obaw było sporo, na szczęście, jak się w moim przypadku okazało - zupełnie niesłusznych.

Po co laminować włosy?

U mnie miało to na celu przede wszystkim dostarczenie protein, które ostatnio były zupełnie pomijane w mojej pielęgnacji. Zrobiłam mały desk research i wyszło jak na dłoni - aby włosy były piękne, proteiny są niezbędne, są w końcu ich budulcem.
Laminowanie ponadto może dać ciekawe efekty wizualne. Mówię tu o poprawie skrętu w przypadku włosów kręconych (analogicznie - wygładzeniu przy włosach prostych) oraz dodaniu im puszystości (ale nie puchu). Dodatkowo, włosy dzięki temu zabiegowi lepiej się układają.
Oczywiście, wszystkie te pozytywne efekty występują, gdy nie przeproteinujemy naszych włosów tym zabiegiem, gdyż wtedy skutki będą dokładnie odwrotne.
Osobiście zdecydowałam się na laminowanie właśnie teraz, ponieważ ostatnio nieco przesadziłam z nawilżaniem włosów, przez co były obciążone i rozmiękczone. Uznałam, że zafundowanie im dawki protein w tym momencie będzie świetną metodą na zrównoważenie mojej pielęgnacji i jak się okazało - był to strzał w dziesiątkę.

Jak przeprowadzić laminowanie? 

Potrzebne nam będą:
Składniki użyte przeze mnie do laminowania.
  • żelatyna spożywcza (myślę, że firma nie ma żadnego znaczenia) - 1 łyżka,
  • maska nawilżająca - 1 łyżka,
  • kilka (2-3) łyżek gorącej wody.
Do przygotowanego wcześniej naczynia wsypujemy łyżkę żelatyny. Zaczęłam od takiej ilości, wychodząc z założenia, że wolę robić ten zabieg częściej, stosując mniejsze dawki niż ryzykować przeproteinowaniem, ale oczywiście proporcje można dostosować do siebie. Następnie do miseczki wlewamy ok 3 łyżek wody, stopniowo, do rozpuszczenia żelatyny. Czekamy, aż mieszanka ostygnie (ale nie zastygnie! polecam mieszać od czasu do czasu) i łączymy ją z łyżką dowolnej maski nawilżającej do włosów. Taką papkę nakładamy na świeżo umyte, mokre włosy, rozprowadzamy równomiernie (można rozczesać włosy grzebieniem o szerokim rozstawie), a następnie wkładamy pod czepek. W tym momencie można postąpić na kilka sposobów, czyli:
  • albo włożyć głowę pod ciepłą wodę (polewać strumieniem czepek, aby całość się ogrzała),
  • albo podgrzać suszarką,
  • albo zrobić jak ja i po prostu zawinąć całość ręcznikiem ;)
Następnie należy potrzymać mieszankę jakiś czas na głowie. Ja z nią siedziałam przez ok. godzinę, oglądając w tym czasie odkopany przeze mnie serial Kasia i Tomek oraz delektując się niemieckim piwem, czyli w skrócie - spędzając czas na przyjemnościach ;) 
Po tym czasie spłukałam całość ciepłą wodą, dokładnie wypłukując żelatynę z włosów i dalej już postępowałam tak, jak zwykle obchodzę się ze świeżo umytymi włosami (odżywka na całość, olej oraz silikonowe serum na końcówki).

Efekty laminowania

Włosy po laminowaniu - puszyste, skręt taki
jak lubię, lekko usztywnione
W moim przypadku wszystkie efekty są wręcz podręcznikowe. W związku z tym na pewno będę co jakiś czas dostarczać moim włosom protein w ten właśnie sposób. Dodam, że np. żółtko nałożone na moją głowę skutkuje niezbyt ciekawym efektem mega puchu i stąd miałam pewne obawy przed tym sposobem pielęgnacji. Myślałam, że moje włosy po prostu nie lubią dużych dawek dostarczanych jednorazowo. Cóż, na szczęście się myliłam ;)
Jakie są moje włosy po laminowaniu?
  • puszyste,
  • podatne na układanie,
  • o pięknym, naturalnym skręcie (fale), który się utrzymuje,
  • nieco usztywnione, ale w takim pozytywnym sensie,
  • wzmocnione (trochę jak po hennie).
Podsumowując, zabieg jest naprawdę mało kłopotliwy, a przynosi ciekawe efekty. Warto jednak rozpocząć od mniejszych dawek. Lepiej dostarczyć włosom nieco za mało protein i potem tę ilość zwiększać (lub przeprowadzać zabieg nieco częściej), niż je przeproteinować i przez tydzień borykać się z problemem puchu.

sobota, 23 marca 2013

Kremowanie włosów

O olejowaniu włosów słyszał już niemal każdy, kto był na tyle ciekaw sposobów poprawy ich stanu, by wpisać odpowiednią frazę w wyszukiwarce. Kremowanie włosów należy jednak do stosunkowo rzadkich procederów i jest nieco pomijane, według mnie niesłusznie.

Jaki balsam/krem wybrać?

Wybieramy balsam, czytając jego skład pod kątem występowania wartościowych substancji. Jak czytać skład? Jest to tak naprawdę temat na osobną notkę, ale bardzo w skrócie, warto zwrócić uwagę na występowanie następujących członów w nazwach substancji:
Skład aktualnie używanego przeze mnie balsamu Fruttini.
  • extract (np. papaya leaf extract),
  • oil (np. coconut oil, ale uwaga, należy unikać mineral oil!),
  • butter (np. shea butter).
Im wyżej w składzie będą one wymienione, tym lepiej. Przy czym, jeżeli widzimy, że zostały one wspomniane dopiero po substancji zapachowej (parfum), to dajemy sobie z takim smarowidłem spokój.   

Na czym polega kremowanie włosów?

Włosy przed kremowaniem, zależnie od preferencji można lekko zwilżyć lub pozostawić suche, polecam przetestować obie metody. Następnie należy nałożyć na nie balsam. Osobiście robię to od wysokości mniej więcej połowy ucha (ponieważ na skalp aplikuję obecnie olejek łopianowy z papryką), raczej nie żałując kremu. Jedną z zalet kremowania jest to, że krem zmywa się nieporównywalnie łatwiej od oleju oraz ciężej z nim przesadzić, w związku z tym polecam ten sposób zwłaszcza początkującym włosomaniaczkom ;) Tak nakremowane włosy rozczesuję grzebieniem o szerokim rozstawie i pozostawiam na jedną do trzech godzin, zależnie od ilości czasu, jaką dysponuję. Lubię także na same końcówki nałożyć nieco cięższy krem, np. do rąk, ponieważ mają one zdecydowanie większą tendencję do przesuszania i niszczenia się.

Co daje kremowanie włosów?

Konsystencja balsamu - lekka,
ale nie spływająca.
Przede wszystkim dostarcza naszym włosom cennych substancji, będąc jednocześnie nieco lżejszą alternatywą oleju. Osobiście stosuję tę metodę na zmianę z olejami, ponieważ moje włosy nie wymagają olejowania przed każdym myciem. Trzymam się również zasady, że albo olej/krem na włosach przed myciem albo maska zostawiona na dłużej po - stosowanie obu tych kosmetyków w trakcie jednego mycia obciąża moją fryzurę (chyba, że akurat zmagam się z przesuszeniem po farbowaniu włosów henną). Nie wyobrażam sobie jednak nie zastosowania odżywki po umyciu głowy, dla mnie jest to obowiązkowy punkt programu ;)
Kremowanie może również dostarczyć nieco innych substancji niż olej, np. panthenolu, które dobrze wpływają na nawilżenie włosów, jednocześnie nie obciążając ich tak bardzo, jak może to czasami zrobić olej. Stanowi także pierwsze O w metodzie OMO, ograniczając szkodliwy wpływ środków myjących na nasze włosy. 
Jest to także wspaniała metoda na wyjazdy. Zdarza mi się, że muszę gdzieś wyjechać 2-3 dni służbowo i nie wyobrażam sobie wtedy brania całej walizki kosmetyków. Ten sposób pielęgnacji włosów pozwala mi na zaoszczędzenie miejsca w kosmetyczce - zamiast brać ze sobą np. olej, balsam do ciała, maskę do włosów i odżywkę mogę zrezygnować z połowy tego oręża, jednocześnie ciągle dbając o swoje piórka ;)

Czego używam do kremowania włosów?

Balsam Fruttini malinowy (niecałe 9 zł w promocji).
Aktualnie stosuję malinowy balsam Fruttini. Kupiłam go za naprawdę niewielkie pieniądze (niecałe 9 zł w promocji w Hebe), nie zawiera on oleju mineralnego, jak większość tego typu kosmetyków dostępnych na rynku. Skład może nie powala, ale jak na drogeryjne, dość tanie smarowidło - jest nieźle. Ma kilka ciekawych substancji dość wysoko w składzie (np. olej ze słodkich migdałów, masło kakaowe). Niestety zawiera także nielubiane parabeny, jednak jestem w stanie mu to wybaczyć, na twarz go w końcu nie nakładam. Jego zdecydowaną wadą jest dla mnie zapach - sztuczny, chemiczny i duszący. Na szczęście, ulatnia się on dość szybko, zarówno z ciała jak i z włosów. Jeśli chodzi o jego działanie, to moje włosy są po nim wygładzone, miękkie, błyszczące i dobrze nawilżone.
Używam go także zgodnie z przeznaczeniem, czyli do pielęgnacji ciała. W tej roli jest dla mnie nieco za słaby, jednak ja mam naprawdę suchą skórę na nogach i trudno mi dogodzić. Powinnam go zapewne stosować 2 razy dziennie, by zachować przyzwoite nawilżenie, jednak to stanowczo nie dla mnie ;) 
Czy kupię go ponownie? Nie wiem. Produkt jest tani, o nienajgorszym składzie, jednak nie zachwycił mnie. Nie wykluczam jednak, że nie mogąc znaleźć niczego innego, sięgnę po niego znowu, zwłaszcza w lecie, gdy lekka formuła kosmetyku jest dużą zaletą. Na zimę będę jednak szukać czegoś cięższego. Kusi mnie również inna wersja zapachowa (bo tej z pewnością będę unikać) - kokosowo-bananowa i będę na nią zapewne polować z czystej ciekawości. Ogólnie jednak, będę rozglądać się za czymś o bardziej treściwym składzie (a także bardziej naturalnym), za co jestem gotowa zapłacić nawet nieco więcej.

niedziela, 17 marca 2013

Farbowanie włosów henną Khadi.

Kilka dni temu postanowiłam po raz pierwszy w życiu zafarbować włosy henną. Wrażenia z tym związane są jeszcze świeże i aktualne, warto więć bym wspomniała słów kilka o tym sposobie koloryzacji.
Wybrałam kolor Orzechowy brąz rozsławionej henny Khadi.
Zdjęcie znalezione w google grafika

Nie chciałam eksperymentować z tańszymi markami, które nie są sprawdzone, ponieważ uznałam, że mogę się w ten sposób niepotrzebnie zniechęcić. Nie wykluczam jednak, że w przyszłości wypróbuję produkty innych firm.

  • Etap 1 - Przygotowanie

Starałam się w tym względzie przestrzegać zaleceń producenta. W Internecie przeczytałam, że farbowanie henną, przez to, że składa się ona z ziół, może powodować przesuszenie włosów. Moje włosy z natury są suche, więc starałam się zminimalizować ten efekt. Nawilżałam je wręcz do przesady (były nieco obciążone) oraz zrezygnowałam z sylikonowego serum zabezpieczającego końcówki (sylikony mogą blokować dostęp henny do włosa, przez co kolor może nie "chwycić"!). Aby włosy były dobrze oczyszczone, przed samym farbowaniem umyłam je szamponem Alterry, zawierającym Sodium Coco Sulfate (czyli w zasadzie odmianę SLS).

  • Etap 2 - Farbowanie

Najbardziej obawiałam się przesuszenia włosów oraz związanej z tym trudności w ich rozczesaniu. Wielki kołtun na głowie śnił mi się nieomal po nocach ;) Czytałam również o tym, że henna sama w sobie jest dość "tępa" w nakładaniu i myślałam, jak zapobiec obu tym niedogodnościom. W końcu wymyśliłam - rozrobię proszek z "glutkiem" powstałym w wyniku gotowania siemienia lnianego! Po szybkim przeszukaniu internetu okazało się, że nie byłam jedyną osobą, która na to wpadła. Sposób ten opisywała również znana z pięknych włosów Eve. Jako że nie miałam pewności, czy nie spowoduje to, że kolor będzie słabszy postanowiłam zminimalizować to ryzyko przez dodanie do mieszanki herbaty.
Zatem jak powstawało moje "błotko" do włosów? 
Wysypałam całą paczkę henny (100g, chociaż następnym razem raczej wezmę 50g) do plastikowej miseczki. Następnie wzięłam kubek wody, wsypałam do niego łyżkę siemienia lnianego oraz łyżeczkę herbaty (nie używam ekspresowej) i gotowałam roztwór przez 10 min, dzięki czemu po odcedzeniu powstał herbaciany glutek ;) 
Miksturę wlewałam do henny stopniowo, gdyż nie chciałam dopuścić do tego, by była ona za rzadka (wizja całego mieszkania upaćkanego błotem nieszczególnie mnie zachęcała). Już w trakcie przygotowywania mieszanki uderzył mnie jej niesamowity smród. Dla urody jestem w stanie zrobić wiele i przymknąć oko na pewne niedogodności, jednak po raz pierwszy miałam wrażenie, że tego jednak nie zniosę. W nadziei na chociaż częściowe zamaskowanie zapachu (oraz w ramach przeciwdziałania przesuszeniu) dodałam do całości łyżkę maski do włosów BingoSpa z masłem Shea i 5 algami. Smród niestety pozostał ;)
Całość mieszałam dość długo, aż do momentu, gdy praktycznie nie było grudek. Następnie przywdziałam rękawiczki (dołączone do farby na szczęście) i zaczęłam farbować. 
Nie stosowałam specjalnych technik. Po prostu brałam garść mieszanki w rękę i nakładałam ją na skalp, starając się pokryć wszystkie włosy. Siemię lniane nadało papce dość miłego poślizgu w związku z tym byłam w stanie wmasowywać hennę bez jakichkolwiek problemów. Następnie nałożyłam na głowę czepek (również dołączony do farby, chociaż przy długich, gęstych włosach może być za mały), wytarłam hennę z twarzy i uszu (przygotujcie sporo wacików ;)) oraz nałożyłam na całość ręcznik.
Z błotem na głowie spędziłam 2 godziny mojego życia i wspominam to dość nieciekawie. Dlaczego? Otóż zapach jest naprawdę trudny do zniesienia. Po godzinie odnosiłam wrażenie, że zaraz dostanę migreny, dokuczały mi również mdłości. Jak nigdy cieszyłam się, że mój Tż wyjechał na kilka dni, bo byłoby mi go najzwyczajniej w świecie szkoda. Poza tym nie zauważyłam większych niedogodności związanych z farbowaniem - ot jak zwykła farba, z tym że trzeba ją dłużej trzymać.

  • Etap 3 - Zmywanie


Przed henną - mysi brąz, widać też pozostałości
szamponu koloryzującego w ciepłym odcieniu.
Po upływie 2 godzin, w trakcie których zdążyłam obejrzeć film (Bestie z południowych krain, jakby ktoś był ciekaw :)) udałam się do łazienki, by zmyć śmierdziela z moich włosów. Trwało to według mnie niewiele dłużej niż zajmuje zmycie zwykłej, chemicznej farby i podobnie jak w jej przypadku - należy czekać, aż spływająca z włosów woda będzie czysta. Zwróciłabym jedynie uwagę na to, że warto w trakcie tego zabiegu masować skórę głowy, ponieważ henna może na niej zaschnąć, a taki masaż ułatwia jej usuwanie.
Co ważne - po zmyciu henny z włosów nie nakładałam na nie żadnych odżywek, ponieważ kolor utrwala się jeszcze przez 24-48 godzin i wszelkie zabiegi mogą temu procesowi zaszkodzić. Niestety, włosy po wyschnięciu nadal miały nieprzyjemny zapach, który utrzymywał się przez cały następny dzień. Nie były jednak bardzo przesuszone (tylko trochę ;)), zapewne dzięki siemieniu oraz masce dodanej do mieszanki. Nie miałam też dużych problemów z rozczesywaniem, chociaż muszę przyznać, że było to nieco trudniejsze niż zwykle. 
Kolor po hennie, widać również poprawę skrętu.
Po wyschnięciu kolor włosów był ciemniejszy niż zwykle, natomiast nie był to efekt przeze mnie oczekiwany, byłam nieco rozczarowana. Jednak w przeciągu nocy kolor nabrał głębi, rozwinął się i gdy wstałam ujrzałam brąz, o jaki mi chodziło - głęboki, a przy tym naturalny. Przyznaję jednak, że mógłby być chłodniejszy, może uda mi się to osiągnąć następnym razem.

  • Etap 4 - Odżywianie.

Włosy umyłam po 36 godzinach, w piątek rano przed zajęciami (które na szczęście miałam na godzinę 13.15). Zastosowałam metodę OMO, używając:
O - odżywka Garnier Karite 
M - szampon Babydream
O - maska do włosów NaturVital niebieska (1 godzina)
Już w trakcie zmywania maski zauważyłam, że moje włosy nie są po niej tak nawilżone, miękkie i mięsiste jak zwykle, ich stan określiłabym jako normalny. Na końcówki nałożyłam na moment wspomnianą wyżej odżywkę Garniera, gdyż czułam, że wciąż są przesuszone, czego nigdy nie musiałam robić po maskach. Niestety - mokre włosy wciąż intensywnie pachniały henną, efekt ten na szczęście minął po ich wysuszeniu. 
Gdy schły potraktowałam końcówki kilkoma kroplami oleju z avocado, przy okazji go testując po raz pierwszy (jego recenzję przedstawię zapewne za jakiś czas) oraz zabezpieczyłam je silikonowym serum do końcówek z serii Joanna Rzepa. Włosy były mimo wszystko nieco zbyt sztywne i suche.
Przed kolejnym myciem skalp posmarowałam olejkiem łopianowym z papryką, a na zwilżonych włosach rozprowadziłam mieszankę maski BingoSpa z olejem Babydream fur mama i zostawiłam je tak na 3 godziny. Następnie umyłam je standardowo szamponem Babydream i nałożyłam na 5 min pod czepek odżywkę z Garniera. W trakcie ich schnięcia, tak jak poprzednio - końcówki posmarowałam olejem z avocado (który im bardzo służy) oraz sylikonowym serum, a na długość nałożyłam odrobinę odżywki b/s Joanny - miód i mleko. 
Efekt? Włosy odzyskały swoje nawilżenie, są miękkie, mocne i błyszczące :)

  • Podsumowanie
Podsumowując, czy warto farbować włosy henną? Moim zdaniem tak, chociaż należy mieć na uwadze kilka kwestii. Po pierwsze, trzeba się liczyć z tym, że włosy przez kilka myć mogą być przesuszone i mogą wymagać więcej nawilżenia niż zwykle. Jednocześnie muszę dodać, że w trakcie tego farbowania, nie spadł mi nawet włos z głowy, dosłownie. Wcześniej zdarzało mi się przyciemniać włosy kremem koloryzującym L'Oreal Creme Casting i mimo że jest to środek stosunkowo delikatny (w porównaniu np. do koloryzacji z amoniakiem), to jednak za każdym razem traciłam sporo włosów, czego starałam się nie zauważać ;)
Zdjęcie prześwietlone, a co za tym idzie stanowczo
zbyt jasne, ale widać na nim stan włosów po farbowaniu
- błyszczące, nawilżone, skręt poprawiony
(nie są krzywe, po prostu krzywo stanęłam ;)).
Należy również przeznaczyć na hennę dość dużo czasu - min. 3-4 godziny z przygotowaniem całości, zmywaniem mieszanki oraz suszeniem włosów. Z drugiej strony - czas aktywnie poświęcany farbowaniu (czyli kiedy faktycznie zajmuję się tylko swoją czupryną i nie robię nic innego) zamyka się mniej więcej w 30-40 minutach (tyle mniej więcej poświęciłam na przygotowanie mieszanki, jej nałożenie na włosy, usunięcie z czoła, bo jestem niezdarna oraz zmycie całości). Resztę czasu oglądałam film, więc oddawałam się przyjemności, którą i tak planowałam.
Po trzecie i jest to według mnie pierwsza poważna wada henny, o której wielokrotnie już tu wspominałam. Jej zapach, który naprawdę trudno znieść, powoduje u mnie mdłości i po 2 godzinach byłam nim po prostu wyczerpana. Jednak myślę, że mimo to będę kontynuować farbowanie w ten sposób. Włosy są odżywione  błyszczące (nadal nie jest to tafla, jak u niektórych dziewczyn, lecz ja mam włosy falowane/kręcone, zatem trudno od nich czegoś takiego oczekiwać). Mam wrażenie, że również są nieco grubsze, jednak nie jestem pewna, czy to nie jest mimo wszystko efekt placebo ;)

P.S. Następnym razem zadbam o lepszą jakość zdjęć :)

sobota, 16 marca 2013

Misja bloga - czyli po co i dlaczego?


Blog będzie miał za zadanie przestawienie sposobów pielęgnacji, które spisują się na mojej cerze, ciele oraz włosach. A trzeba przy tym zaznaczyć, że mam pewne wymagania wobec kosmetyków i rzadko kupuję dwa razy to samo.
Wybierając się na zakupy czytam wyłącznie składy. Dzieje się tak dlatego, że jakkolwiek podziwiam kreatywność działu marketingu, to jednak mu nie wierzę i szkoda mi czasu na czytanie opisu kosmetyku, który on przygotował, a który rzadko kiedy ma faktyczne odzwierciedlenie w jego składzie oraz przełożenie na jego działanie.
Jednocześnie niezwykle istotnym kryterium jest dla mnie cena. Jestem studentką, która może nie ma krytycznej sytuacji finansowej, ale jednak woli te pieniądze przeznaczyć chociażby na życie towarzyskie ;) Nie przypominam sobie, bym w życiu kupiła kosmetyk droższy niż 40-45 zł (poza perfumami), a i ta suma zazwyczaj wydaje mi się niebotyczną (jestem ją w stanie przeznaczyć wyłącznie na podkład oraz tusz do rzęs).
Zazwyczaj akcesoria mające “podrasować” moją urodę zamykają się w przedziale 15-25 zł. To nie jest dużo, zwłaszcza jak na jakość, jaką udaje mi się za tę cenę uzyskać (wszelkie dermokosmetyki czy artykuły luksusowe typu channel pozostają daleko w tyle, zapewniam).
Staram się być również rozważną konsumentką. Nie tylko kupuję patrząc na skład kosmetyku (powtórzę raz jeszcze – mający się nijak do ceny), ale również staram się nabywać produkty, których faktycznie nie mam (czyli kupienie maski do włosów, jeśli mam 2 inne w domu odpada). Mam nadzieję w tym wytrwać ;)
O naturalnych składach, o tym jak przerzucić się na bardziej przemyślaną pielęgnację, nie wydając na nią więcej. Jak się przełamać i dać namówić na pozornie absurdalne pomysły (“Nakładasz OLEJ na twarz?! Przecież i tak się świecisz!”) i jak świetne rezultaty można tym osiągnąć. O tym przede wszystkim będzie ten blog. Zapewne nie obędzie się bez wpadek, ale cóż – kim bylibyśmy, gdyby nie popełnione przez nas błędy? ;)